Powiem brutalnie: nie jest to najgorsza forma rozczarowania do wiary, jaka może człowieka wierzącego spotkać. Pomyśl o życiu całym przeżytym w przeświadczeniu, że ono samo w sobie nieważne - że jest jedynie wstępem do czegoś, co będzie trwać wiecznie: niech człowieka owego najdą podobne Twoim refleksje wtedy - gdy jego samego dotknie choroba ciężka, śmiertelna i równie przecież niesprawiedliwa...
Co wtedy? Zachować wiarę czy porzucić ją? Jeśli porzucić - tak czy owak pozostanie poczucie, że nie temu, co istotne życie się poświęciło: nie życiu samemu a złudzie. Tyle, że czasu już mało - a i człowiek ów nieprzygotowany kompletnie do myśli o śmierci, jako takiej:, jeśli się wiarę utraciło wcześniej, był przecież czas zrozumieć nieuchronność przemijania i jakoś się jest na swój własny kres przygotowanym.
A przecież niełatwe jest pogodzić się z owa skończonością siebie samego - niełatwo nawet wtedy, gdy czasu na to wiele. Niełatwe, ale możliwe - i potem już jakiś spokój jest:, co jednak z tym, któremu i czasu zabraknie, i przykro musi myśleć o życiu mylnie przeżytym, bo wierzył?
Cóż, jeśli niesprawiedliwość choroby Twojej matki tak Twoja wiara wstrząsnęła (a choroby sprawiedliwe nie bywają) - i Ciebie spotka przecież kiedyś ta ostatnia choroba...
Pozdrawiam i życzę przetrwania - nie utraty wiary, to chyba przetrwać nietrudno, lecz owego strasznego okresu, gdy ktoś bliski umiera w cierpieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz